Dziś przychodzę z
recenzją czegoś, o czym mam wrażenie, że zapomniałem na blogu.
Mianowicie chodzi o komiks. I to nie byle jaki, bo wydany przez
(nie)nowe wydawnictwo komiksowe – Marginesy. Nie jest to z
pewnością ich pierwszy komiks, w który się zaopatrzyłem, bo
zaskoczyli mnie z dwóch powodów. Po pierwsze jest to złamanie
dominacji Egmontu na rynku komiksowym i to nie byle jakie, bo
Marginesy weszły z komiksami wyselekcjonowanymi i głębszymi niż
historie o superbohaterach (które, nie ukrywajmy, czyta się dla
rozrywki), tym samym otwierając się na czytelnika takiego jak ja –
czyli nielubiącego komiksów o superbohaterach. Po drugie cena –
nie znalazłem na regale w Empiku komiksu, który kosztowałby więcej
niż 60 zł, co stanowi prawie połowę typowej ceny komiksu od
Egmontu, które kosztują najczęściej 100 zł, a w katalogu jest
też coraz więcej tych po 150 zł, co dla mnie jest zdecydowanie
ceną zbyt wygórowaną, niezależnie od wydania.
No ale co takiego
mają w sobie ,,Fale’’ Aj Dungo, że kupiłem je stacjonarnie a
cenę okładkową? Przede wszystkim w pierwszej chwili zwróciłem
uwagę na kolor. Cały komiks jest bowiem pokolorowany tylko
odcieniami niebieskiego i turkusowego oraz brązowego i
pomarańczowego. Jednych mogłoby to odstraszyć, ale wielokrotnie
powtarzałem we wpisach, że jedną z moich najulubieńszych książek
jest komiks ,,Stwórca’’, który składa się wyłącznie z
odcieni niebieskiego.
Drugą rzeczą
istotną w komiksie jest kreska. Nie ukrywam, że ta z ,,Fal’’ do
najpiękniejszych nie należy. Nie jest wprawdzie tak ‘szpetna’
jak w ,,The End of the F***ing World’’ - niemniej tamtego komiksu
nie sposób było narysować ‘ładnie’ - ale do tej ze
,,Stwórcy’’ czy ,,Conana Barbarzyńcy’’ jej daleko.
Wprawdzie jest ona szczegółowa, ładnie narysowano tytułowe fale
oraz świetnie wprost prezentują się tła, niemniej autor zupełnie
nie potrafi narysować głów. Te albo nie mają twarz, albo tylko
nosa lub też są zwyczajnie nieuformowane i przypominają
bezkształtną figurę. Na szczęście jednak mamy piękne tła,
które najczęściej odciągają naszą uwagę od tego drobiazgu.
Jeżeli zaś chodzi
o wypowiedzi, myśli postaci, to spotkało mnie tutaj kolejne
zaskoczenie. Zaraz doń przejdę, niemniej skupiłem się na formie,
ale nie powiedziałem nic o treści. Komiks wyróżnia jedna rzecz –
Aj Dungo napisał go w hołdzie dla swej ukochanej, która zmarła na
raka i której obiecał, że opowie ich historię. A jako że jest
ilustratorem – komiks był to jedyny słuszny sposób, by tę
historię opowiedzieć. Komiks to połączenie dwóch opowieści: tej
Aj Dungo i jego ukochanej Kristen oraz o surfingu w ogóle. Ta druga
przewija się z pierwszą tak, aby nakreślić nam, czym jest ten
sport oraz jak łączy się on z osobą Kristen. Był on bowiem jej
miłością, drugą zaraz po Aju, i bezpośrednio wpływał na jej
życie. Dopóki nie przyszłą diagnoza.
W genialny sposób
ukazano tutaj, jak rak niszczy człowieka. Początkowo dziewczyna
bagatelizowała tę chorobę i mogłoby się zdawać, że wyparła ją
ze świadomości. Niemniej ta nadal była obecna i powoli niszczyła
ją od środka. Z czasem Kristen mogła tylko patrzeć na to, jak jej
znajomi oraz Aj robią to, co ona robić uwielbiała. Później
natomiast nie mogła nawet ruszać się z łóżka.
A to wszystko
przeplata się ze szczęśliwymi początkami surfingu, opowiedzianymi
na przykładzie dwóch najznamienitszych surferów: Duke’a
Kahanamoku oraz Toma Blake’a (tak, mi też te nazwiska kompletnie
nic nie mówiły). W komiksie przedstawiono też – w ocenie autora
– destruktywny wpływ popularyzacji surfingu na rodzime wyspy i ich
mieszkańców oraz samo spopularyzowanie się tej dyscypliny za
sprawą Duke’a. Opowieść o Tomie to niestety w głównej mierze
historia podążania za marzeniami, by być najlepszym na świecie.
Niby przedstawiona ciekawie, lecz było już takich wiele; fakt, iż
nie o surferze, ale mimo wszystko nie jest to coś nowatorskiego. Oczywiście chodzi mi o samą historię Tegoż Toma, bo tematyka komiksu jest jak najbardziej nowatorka i przyznam szczerze, że pierwszy raz spotkałem się z czymkolwiek dotyczącym surferów, co nie było filmem.
Komiks podzielono na
kilkanaście rozdziałów. Wszystkie, albo prawie wszystkie, mają
daty, lecz te z Kristen są zupełnie niechronologicznie i wprowadza
to bardziej zamęt niż ład. Niemniej to i kształt głów są
jedynymi, co mi się w tym komiksie nie podobało. Reszta to naprawdę
dobrze napisana historia miłości, której nieustannie towarzyszy
świadomość tego, że nie zakończy się szczęśliwie i że
absolutnie nic nie można było w tej kwestii zrobić. Jestem
jednoznacznie pozytywnie zaskoczony tym komiksem, jednak odnoszę
wrażenie, że niedobrze byłoby mówić o nim jako po prostu
‘fajny’, bo przecież gdyby nie choroba Kristen, nie musiałby on
w ogóle powstawać. Jest to zatem zapis niezwykle przygnębiającej historii, którą napisano ze świadomością tego, że nic nie dało się zmienić. ,,Fale'' na długo zapiszą się w mojej świadomości i czuję, że chętnie będę do tego komiksu wracać. Jednocześnie chciałbym, aby więcej takich historii nie musiało powstawać. Tutaj warto wspomnieć o tym, że naprawdę warto kupić ten komiks w księgarni (nie jest to w żadnym razie recenzja sponsorowana). Oczywiście niekoniecznie stacjonarnie za cenę okładkową, ale po prostu tak, aby był nowy, bo wtedy 10 gr ze sprzedaży każdego egzemplarza przekazane zostanie na dalsze badania nad nowotworem. Moim zdaniem warto w ten sposób pomóc i dopłacić te kilka złotych więcej.
A mówią że nie ma fal :) Maciej
OdpowiedzUsuń